Od wielu miesięcy w najpopularniejszym ciągle języku w Unii Europejskiej, czyli angielskim mogliśmy usłyszeć, że europejskie wybory są “undoubtedly the most important” since the first such election in 1979” albo nawet „the most important elections ever”. Znaczy się, że najważniejsze w 40-letnich dziejach wyborów do Parlamentu Europejskiego. Mieliśmy wybrać swoją przyszłość, czyli przyszłość Europy. No i wybraliśmy.
Dlaczego były takie ważne? Otóż od wielu miesięcy byliśmy zaniepokojeni wzrostem popularności partii nazywanych eurosceptycznymi, a nawet określanych jako przeciwnych Unii Europejskiej w ogóle. Dość powiedzieć, że kilka dni przed wyborami pojawiło się badanie ośrodka YouGov dla Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych (ECFR) zrobione w 14 państwach, które pokazało, że większość Europejczyków wierzy w możliwość rozpadu UE w najbliższych 10–20 latach! Takich odpowiedzi udzieliło aż 58 proc. ankietowanych we Francji, po 57 proc. w Polsce i we Włoszech, 50 proc. w Niemczech! Na szczęście okazało się, że ów strach w wielu miejscach przerodził się zarówno w wysoką frekwencję, jak i dobry wynik ugrupowań uważanych za proeuropejskie. W efekcie najbardziej znani przeciwnicy Unii, choć u siebie wygrali wybory (Nigel Farage w Wielkiej Brytanii, Merine Le Pen we Francji i Matteo Salvini we Włoszech), to nie stworzą w przyszłym Parlamencie siły blokującej proces dalszej integracji europejskiej. Będą mieli ok. 115 mandatów w 751 osobowej Izbie. Nawet jeśli wspierać ich będą – jak mówią o sobie – euro-realiści z Grupy Konserwatystów i Reformatorów, w której jest PiS, to nadal będą to zaledwie 174 osoby!
Ostateczny sukces sił proeuropejskich nie oznacza jednak, że będzie jak dawniej. Skończył się bowiem „duopol” chadeków i socjalistów, którzy w zasadzie od dekad decydowali o kursie Europy i dzielili między sobą kluczowe, unijne stanowiska. Teraz mają ok. 330 mandatów, więc do większości brakuje im 46. A ponieważ chodzi o „bezpieczną” większość, więc konieczny będzie trzeci partner – najpewniej Liberałowie, którzy będą mieli ok. 110 mandatów. Może wciągną na pokład także Zielonych, którzy w skali Europy „zrobili” doskonały wynik i będą mieli 67 mandatów. Wielobarwność tej koalicji z pewnością czasem utrudni wypracowanie wspólnego stanowiska, ale ważne, że nic nieprzewidywalnego ten parlament nie wymyśli.
Co wynika z tej układanki dla nas? Unia Europejska oddala od siebie groźbę wpadnięcia w turbulencje, co byłoby dla naszej racji stanu katastrofą. Nie pójdzie też w stronę narodowych egoizmów i utrzyma kurs wspólnotowy, choć dalej będzie poddawana naciskom ze strony eurosceptycznych rządów. Niepokoić może siła wpływu reprezentacji PiS-u w Parlamencie Europejskim. Zwycięstwo w kraju oczywiście zasługiwało na wielką fetę i radość z wygranej. Tyle, że posłowie z PiS-u należą dziś do Grupy Konserwatystów i Reformatorów, która była dotąd trzecią siłą w Parlamencie. Teraz spadła na szóste miejsce, a fatalny wynik wpływowych dotąd brytyjskich torysów i ciągle możliwy brexit, skaże tę grupę na marginalizację. Profesor Ryszard Legutko zapewne zostanie szefem tej grupy, ale już szansa na inne funkcje we władzach Parlamentu, przewodnictwo komisji parlamentarnych wydaje się mało prawdopodobne. Nawet czas wystąpień dla słabych grup jest wyraźnie zredukowany , a to wszystko oznacza, że biało-czerwoni prezesa Jarosława Kaczyńskiego niewiele będą w stanie tam zdziałać. Chyba – co dotąd oficjalnie wykluczano – przejdą do grupy, którą chce budować Matteo Salvini, wtedy przesuną się z szóstej grupy do czwartej.
Wybory za nami, ale dopiero teraz zacznie się najciekawsza gra o kształt samego Parlamentu i jego władz, o tzw. „top jobs” w Unii, czyli szefa Komisji Europejskiej, potem szefa Rady, gdy późną jesienią kadencję skończy Donald Tusk, szefa unijnej dyplomacji i Europejskiego Banku Centralnego. Emocji zatem nie zabraknie.
Maciej Zakrocki