Ostatnie wydarzenia po raz kolejny dowodzą, że obóz rządzący nie bardzo wie jak wykorzystać członkostwo Polski w Unii Europejskiej dla dobra nas wszystkich, a nawet dla siebie. Sprawa ukraińskich produktów rolnych na Wspólnym Rynku to dla rządu w Warszawie sprawa na rynku polskim. Polityka klimatyczna i nowe rozwiązania, mimo wcześniejszej zgody na ten kierunek działań UE, jest dzisiaj kontestowana na każdym wspólnotowym forum. To samo dotyczy ważnego i potrzebnego paktu migracyjnego. Tylko jakie korzyści wynikają z podejścia: „nie, bo nie”?
Decyzja podjęta w formie rozporządzenia, które natychmiast weszło w życie o – de facto – embargu na wiele rolnych produktów z Ukrainy została przez wielu polityków i komentatorów w Europie nazwana jako „bezprecedensowa”. Żaden przewidywalny rząd nie robi czegoś, co jest w oczywisty sposób sprzeczne z unijnym prawem. W handlu UE ma wyłączne kompetencje i państwa członkowskie, poza wyjątkowymi i uzasadnionymi sytuacjami, nie mają prawa wprowadzać jednostronnych decyzji w tej dziedzinie. Jeśli powstał poważny problem zakłócający sytuację na krajowym rynku, to trzeba szybko zwrócić się do Komisji Europejskiej, by ta oceniła sytuację i zadziałała. Ale polski rząd, po tym jak Jarosław Kaczyński kazał zamknąć granicę, po prostu wykonał polecenie prezesa, by pokazać, że to on i nikt inny dba o polskich, a nie przecież europejskich rolników.
Odebrano to także jako działanie w interesie ….. Rosji, bo ta zaczęła znowu utrudniać wywóz zboża ukraińskiego z czarnomorskich portów. Natychmiast wskazano też na reakcję Kremla, a dokładnie na słowa rzeczniczki rosyjskiego MSZ Marii Zacharowej: „Polska rozmawia z Ukrainą, dopóki jest jej jeszcze potrzebna jako podmiot, jako antyrosyjski zestaw narzędzi. A kiedy granica zostanie zatarta i resztki Ukrainy zostaną wchłonięte przez Warszawę, wtedy w ogóle nikt nie będzie rozmawiał z miejscową ludnością”.
Decyzja rządu Mateusza Morawieckiego spowodowała delikatnie mówiąc konfuzję także w tych stolicach, do których w minionych miesiącach z Warszawy płynęły oskarżenia, że robią dla Ukrainy za mało, że ciągle kalkulują, kombinują, zamiast bez wahań wszelkiego rodzaju pomoc przekazywać walczącemu narodowi. Nasz rząd przekonywał także z wielką determinacją, że miejsce Ukrainy jest w NATO i Unii Europejskiej, do czego trzeba doprowadzić jak najszybciej. Embargo i sprzeczne z unijnym prawem działania to sygnał zupełnie inny: lepiej będzie dla europejskich rolników bez ukraińskich produktów, a Kijów niech przemyśli, czy wstępować do UE, bo obowiązujące w niej prawo krępuje swobodę działania w sytuacjach kryzysowych.
Dolewanie oliwy do ognia
Wszystko to odbyło się w okresie trwającego przecież sporu z Komisją Europejską i to na wielu płaszczyznach. 15 lutego tego roku Komisja wniosła skargę do TSUE dotyczącą składu i funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego, a zarzut jest podparty dowodami, że chodzi o naruszenie unijnego prawa. Jest to już piąta skarga przeciwko Polsce dotycząca tylko zmian w systemie sądownictwa, w trzech TSUE przyznał rację Komisji, a 5 czerwca mamy poznać wyrok w sprawie tzw. ustawy „kagańcowej” i zapewne znowu polski rząd przegra. Między innymi z tych powodów ciągle nie mamy pieniędzy z KPO, a jedyny sukces jakim chwali się rząd w tym obszarze to uzyskanie od Trybunału w Luksemburgu obniżki kary z milina euro dziennie na 500 tys. euro! Jaki był sens w tej sytuacji podejmowania decyzji o embargu, skoro to oczywiste, kolejne złamanie prawa?
Wiadomo, że sens był polityczny, tylko to do niczego na dłuższą metę nie prowadzi. Potęguje irytację, bo w tym samym czasie Komisja Europejska przekazała już pierwszą transzę pomocy dla polskich rolników w wysokości 29,5 mln euro i było wiadomo, że szykuje kolejną, która ma wynieść 30 mln. Żeby skuteczniej zabiegać o pomoc finansową, rozwiązania prawne, czy wreszcie – co jest możliwe (!!!) – wprowadzenie czasowo ceł na te produkty z Ukrainy, które spowodowały zaburzenia na Wspólnym Rynku, trzeba z Komisją rozmawiać na argumenty, a nie na inwektywy. Tym bardziej, że powinno to być łatwe, bo na dodatek po polsku – wystarczyło zadzwonić do dobrze rządzącym znanego Janusza Wojciechowskiego, komisarza ds. rolnictwa i rozwoju wsi.
Kłopot z komisarzem
I tu pojawia się kłopot na krajowej scenie politycznej, ponieważ opozycja, głównie PSL akcentuje fakt, że to właśnie Janusz Wojciechowski, polityk PiS-u, odpowiada we Wspólnocie za rolnictwo. Czemu nie reagował wcześniej? Nie podejmował decyzji, które ustrzegłyby także polskich rolników przed zbożowym kryzysem? Np. Jarosław Kalinowski, w przeszłości wicepremier i minister rolnictwa w rządzie Leszka Millera, a od trzech kadencji poseł do Parlamentu Europejskiego przypominał w ubiegłym tygodniu, że już 10 stycznia tego roku wysłał pytanie do komisarza Wojciechowskiego, w którym zwracał uwagę na następujące zjawisko: „Europejskie organizacje rolnicze alarmują, że nawet 1/3 ukraińskiego zboża, zamiast do potrzebujących państw trzecich, trafia na rynek UE, zaburzając opłacalność europejskiego rolnictwa, które jest fundamentem bezpieczeństwa żywnościowego UE i tych państw, do których eksportujemy. Zgłaszane jest także nasilenie procederu – niezgodnego z przeznaczeniem – wykorzystania w UE ukraińskiego zboża importowanego jako zboże techniczne, na pasze, a nawet w przemyśle spożywczym”. I pan poseł pytał czy Komisja monitoruje ten proceder i czy rozważa np. „wprowadzenie kaucji dla ukraińskich produktów rolnych, zwracanych po opuszczeniu UE?”
Podobne pytanie przekazał 8 marca, a dotyczyło ono analogicznej sytuacji na rynku drobiu. W pytaniu czytamy między innymi, że całkowity przywóz mięsa drobiowego z Ukrainy do UE w 2022 osiągnął 163 675 t, czyli o 80 % więcej w porównaniu z tym samym okresem ubiegłego roku, a całkowity przywóz jaj do UE w tym samym czasie wyniósł 22 233 t, a więc wzrósł o 300 %!. „Rozumiemy potrzebę dalszego zapewniania wsparcia Ukrainie, ale nie jest sprawiedliwe, że sektory w niektórych państwach członkowskich, zwłaszcza w Polsce, muszą indywidualnie płacić bardzo wysoką cenę za tę pomoc” – pisał pan poseł.
Politycy PiS-u dość zabawnie odbijali piłeczkę. Dowodzili, że organizacja wewnętrzna Komisji Europejskiej powoduje, że komisarz Wojciechowski podlega… Fransowi Timmermansowi, a ten miał nie sprzyjać rozwiązaniom podobno proponowanym przez swojego podwładnego. Inni wskazywali, że ten kryzys, to przecież skutek zniesienia ceł na produkty rolne, a te sprawy z kolei są w kompetencji Valdisa Dombrovskisa, któremu podlega handel. Problem zrobił się wtedy, gdy ministrowie rolnictwa 5 państw naszego regionu, w tym oczywiście z Polski, napisali do Komisji list w sprawie kryzysu i adresowali go do zarówno Dombrovskisa jak i …. Wojciechowskiego! A jeszcze większy kłopot dla naszych rządzących stanowiła ich odpowiedź, bo poza zapowiedzią finansowego wsparcia dla rolników z tych państw panowie napisali: „Podkreśliliśmy, jak ważne jest szybkie przyjęcie wspólnego unijnego podejścia zamiast jednostronnych rozwiązań (podkreślenie – M.Z.) w celu uniknięcia wielokrotnych zakazów i rozwiązań, które zagrażają rynkowi wewnętrznemu”.
W tym problem…
W tym jednym zdaniu jest kwintesencja naszego problemu. Rządzący chcą na każdym kroku udowadniać, że to oni czuwają, walczą, zabiegają, ratują Polaków przed wszelkimi nieszczęściami, w tym także przed Unią Europejską do której należymy i ją współtworzymy. Jednocześnie oczekują od tej samej Unii pomocy, działania i … pieniędzy. Niestety to nie jest skuteczna metoda. Dale obowiązuje doktryna „nie, bo nie”. Doskonałym tego przykładem były głosowania w Parlamencie Europejskim podczas ostatniej sesji plenarnej. Głównym, bardzo ważnym i trudnym punktem posiedzenia były głosowania dotyczące kluczowych elementów pakietu klimatycznego znanego pod nazwą „Fit for 55”.
Pierwszy dotyczył zreformowanego systemu handlu emisjami, ETS2. To skomplikowana sprawa, nie ma tu miejsca na wyjaśnienie wszystkich elementów tej reformy, ale warto zwrócić uwagę, że dokument Parlament przyjął ją stosunkiem głosów 413 do 167 (57 posłów wstrzymało się od głosu), a więc wyraźną większością. Drugie przyjęte rozwiązanie dotyczy wprowadzenia węglowego podatku granicznego, tzw. CBAM, czyli opłaty na granicy Unii za produkty wyprodukowane poza nią, gdzie firmy nie mają opłat związanych z emisją CO2. „Za” było 487, „przeciw” – 81, 75 posłów wstrzymało się od głosu. Z kolei stosunkiem głosów 521/75 (43 posłów wstrzymało się od głosu) posłowie przyjęli porozumienie z państwami członkowskimi o utworzeniu w 2026 roku Społecznego Funduszu Klimatycznego. Ma on zapewnić sprawiedliwą i nastawioną na włączenie społeczne transformację klimatyczną. Z funduszu będą korzystać gospodarstwa domowe w trudnej sytuacji, mikroprzedsiębiorstwa i użytkownicy transportu, których szczególnie dotyka ubóstwo energetyczne i transportowe. W pierwszy dwóch głosowaniach posłowie Zjednoczonej Prawicy byli „przeciw”, a w sprawie Społecznego Funduszu wstrzymali się od głosu.
Problem w tym, że na politykę Fit for 55, czyli zmniejszenie redukcji gazów cieplarnianych w całej Unii o 55 procent (w porównaniu z 1990 r.) do 2030 roku zgodził się premier ….Mateusz Morawiecki dokładnie na szczycie UE 11 grudnia 2020 roku. Także wtedy ponaglono Komisję Europejską – i to nasz premier też poparł – by opracowała projekt „granicznej opłaty węglowej, czyli właśnie CBAM. No a teraz wszyscy są przeciw. Zaraz po wtorkowych głosowaniach minister klimatu i środowiska Anna Moskwa napisała na twitterze: „Polska nie poprze w Radzie UE żadnego z aktów prawnych, które zostały we wtorek przyjęte przez Parlament Europejski”. I co to da? Znowu pięknie polegniemy w Radzie, tak jak PiS poległ w Parlamencie? Znowu z dumą rząd ogłosi, że co prawda był niemal osamotniony w tej walce i przegrał, ale dzielnie walczył? Z kim?
Może lepiej aktywnie włączać się w dialog w instytucjach UE, szukać sojuszników do swoich koncepcji, budować wizerunek konstruktywnego partnera do rozmowy, a nie wetować i ogłaszać kolejną porażkę? Nic taka metoda nie daje, bo strategicznych decyzji np. w polityce klimatycznej, pomijając, że są mądre, nikt nie ma zamiaru cofnąć. To nie jest tak, jak się spojrzy na proporcje w wynikach głosowania, że coś przeszło ledwo, ledwo. To zdecydowana większość popiera ten kierunek i trudno zgodzić się z tezą, że to „zaślepieni zieloną ideologią lewacy” pchają Europę w stronę katastrofy. I tylko MY to widzimy.
Przypomina się powiedzenie, że jak Ci 10 osób na przyjęciu mówi, że jesteś pijany i nie wsiadaj do auta, to coś w tym musi być…