Wiktor Orban w miniony czwartek pojawił się na imprezie zorganizowanej przez jego partię FIDESZ w Pilisvörösvár pod Budapesztem. Dość nieoczekiwanie rzucił myśl, która została szybko zauważona w Europie: „gdyby w 2004 r. UE była taka, jaka jest teraz, nie złożylibyśmy wniosku o członkostwo”. Węgierski premier głęboko się myli: takich Węgier jakie są dziś, nikt by wtedy do UE nie przyjął.
Chwila wspomnień.
Warto na chwilę się nad tym zatrzymać – w końcu 1 maja mamy 21 rocznicę wielkiego rozszerzenia Unii Europejskiej o 10 państw, w tym Polskę i Węgry. Nazywano to Big Bangiem, nawiązując do kosmologicznego procesu rozszerzania się (ekspansji) Wszechświata. Rzeczywiście było to największe w historii powiększenie UE, na dodatek poza Maltą i Cyprem wszystkie pozostałe państwa miały za sobą komunistyczną przeszłość, a Litwa, Łotwa i Estonia były całkiem niedawno częścią Związku Radzieckiego! Europa zaczynała w końcu oddychać dwoma płucami, kończył się zimnowojenny podział świata.
Mogło do tego dojść, bo narody tych państw i ich ówczesne elity polityczne były zdeterminowane przyłączyć się lub powrócić do zachodniego świata wartości. Zostały one krótko, ale precyzyjnie zapisane w artykule 2 Traktatu o Unii Europejskiej. Warto go jeszcze raz przypomnieć ( tekst uwzględniający zmiany wprowadzone Traktatem z Lizbony): Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn.
W latach 1998-2002 na czele koalicyjnego rządu na Węgrzech stał Wiktor Orban. Młody polityk, który błyskotliwą karierę zaczął w 1989 roku żądając wyproszenia … armii radzieckiej z węgierskiej ziemi, by wypełnić wolę Powstańców 1956 roku. Niecałą dekadę później został premierem stając na czele centroprawicowej koalicji FIDESZ-u, Węgierskiego Forum Demokratycznego oraz Niezależnej Partii Drobnych Posiadaczy. Jednym z celów rządu była akcesja Węgier do Unii Europejskiej. Rząd ten zaczął negocjacje w sprawie członkostwa, podobnie jak u nas centroprawicowy gabinet Jerzego Buzka. I tak jak w Polsce formacja prawicowa przegrała wybory w 2001 roku oddając władzę lewicy, tak samo na Węgrzech, rok później Wiktor Orban stracił władzę na rzecz lewicowego MSZP. Polskę do Unii wprowadzał rząd Leszka Millera, tam Péter Medgyessy z Węgierskiej Partii Socjalistycznej.
Zachód, nie Wschód.
Dla wszystkich formacji politycznych tamtego czasu członkostwo we Wspólnocie było marzeniem, racją stanu, znakomitą szansą na przyspieszony rozwój gospodarczy, jeszcze jedna forma zakotwiczenia na Zachodzie. Wiktor Orban był szanowanym politykiem, mającym dobre kontakty z czołowymi politykami Europy, a jego poglądy nikogo nie bulwersowały. Przeciwnie. Podczas jednej z debat w Parlamencie Europejskim Guy Verhofstadt, wtedy poseł, a w latach 1999- 2008 premier Belgii ciepło wspominał swoje spotkania z węgierskim kolegą. „Miał bardzo liberalne poglądy. Jego polityczne oceny sytuowały go bardziej w moim obozie politycznym, czyli w Porozumieniu Liberałów i Demokratów na rzecz Europy. Namawiałem go, by przeniósł swój FIDESZ z Europejskiej Partii Ludowej czyli chadeków do nas”.
Wschód, nie Zachód….
Od ponownego objęcia urzędu premiera w kwietniu 2010 roku z każdym rokiem Wiktor Orban coraz mniej przypominał dawnego Wiktora. Niech symbolicznym dowodem tej przemiany będzie głośna scenka z maja 2015 roku, kiedy to przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker witał w Rydze premiera Węgier na szczycie Partnerstwa Wschodniego. „Dyktator nadchodzi!” – anonsował podejście Orbana Juncker i z zażyłością klepnął go policzku. Niby to był żart, ale przecież nie wziął się znikąd. A na poważnie, to co najmniej od tego właśnie 2015 roku, od kryzysu migracyjnego, węgierski rząd wszedł na kurs kolizyjny z naszą Wspólnotą, łamiąc krok po kroku wszystko to, co zapisano we wspomnianym artykule 2. Posypały się tzw. procedury naruszeniowe za łamanie zasad traktatowych, zapadło wiele orzeczeń TSUE wskazujących na niszczenie wartości UE. Wreszcie 12 września 2018 roku Parlament Europejski przyjął wniosek wzywający Radę UE do stwierdzenia – zgodnie z art. 7 ust.1 TUE – istnienia wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Węgry wartości, na których opiera się Unia.
Tyle przypomnienia, choć oczywiście nie wyczerpuje ono wszystkiego co powoduje, że rząd Wiktora Orbana i sam węgierski premier niemal każdego tygodnia działa wbrew Wspólnocie, sprzyja Putinowi w jego polityce dzielenia i osłabiania Unii, utrudnia podejmowanie sankcji wobec Rosji, a teraz blokuje otwarcie negocjacji akcesyjnych Ukrainy na czym bardzo zależało polskiej prezydencji. Wymyśla przy tym dość perfidne zagrania, żeby wspomnieć o zorganizowanym na Węgrzech 22 kwietnia …. „referendum doradczym” albo inaczej „narodowych konsultacjach” w sprawie wniosku Ukrainy o członkostwo w Unii Europejskiej. Media na Węgrzech, niemal w całości kontrolowane przez rząd obiegło zdjęcie pana premiera nad kartą referendalną z dopiskiem: „Bruksela i Partia Tisza (węgierska opozycyjna partia polityczna – przyp. M.Z.) popierają przystąpienie Ukrainy do UE. To zniszczy gospodarkę węgierską. Nie pozwolimy im decydować o naszej przyszłości ponad naszymi głowami. Ja już głosowałem”. I widać, jak zaznacza NIE.
Nie ma miejsca w takiej UE…
Wróćmy do wspomnianej na wstępie myśli, że do takiej UE jak jest dziś Węgry by nie aplikowały. Węgry takie jak dziś nie zakończyłyby negocjacji akcesyjnych, bo państwo bez trójpodziału władzy, niezależnego sądownictwa, wolnych mediów, poszanowania praw mniejszości do UE należeć nie może. Kropka. Problem w tym, że jak się w niej znalazło, nie można go wyrzucić. W dalszej części wystąpienia w Pilisvörösvár Wiktor Orban powiedział też, że w tej chwili nie warto opuszczać UE, po prostu dlatego, że bycie poza nią nie jest korzystniejsze niż bycie w niej. Według Orbána moment opuszczenia UE powinien nastąpić, gdy członkostwo przyniesie więcej wad niż zalet, ale powiedział, że ten punkt jeszcze nie został osiągnięty.
Może warto przywołać reakcję polskiego premiera, który na X napisał: „Premier Orban mówi dziś otwarcie o wyjściu Węgier z Unii Europejskiej. Warto było wygrać wybory, żeby marzenie Kaczyńskiego o Budapeszcie w Warszawie nigdy się nie spełniło. To też jest stawką najbliższych wyborów”. Dzień później Doland Tusk otrzymał ripostę: „Drogi Donaldzie, nie rób sobie zbyt dużej nadziei. Węgry nie opuszczą UE. Przekształcimy ją za pomocą frakcji w PE Patrioci dla UE, aby przywrócić ją do stanu, w jakim była, gdy Polska i Węgry dołączyły. W tamtych czasach brukselscy biurokraci służyli ludziom, a nie sobie. W tamtych czasach brukselscy biurokraci nie ingerowali w wewnętrzne sprawy polityczne państw członkowskich, jak robią to obecnie w Polsce i na Węgrzech“.
No cóż, Wiktor Orban doskonale wie jak wygląda proces podejmowania decyzji w UE i że żadni brukselscy biurokraci Unią nie rządzą. Ale ponieważ swoje porażki dotyczące poziomu życie Węgrów i stanu gospodarki musi jakoś opinii publicznej tłumaczyć, to wszystko zrzuca na mityczną Brukselę. Ma poza tym jeszcze jeden oręż, którym może grać i demonstrować swój wpływ: jednomyślność. Ciągle wiele decyzji dotyczy ten wymóg, stąd łatwość szantażowania reszty Wspólnoty swoim sprzeciwem. Poza wspomnianej sprawy ukraińskich negocjacji akcesyjnych, zapowiada brak zgody na 17 pakiet sankcji. Blokuje też pieniądze dla …. Polski, o czym mówił w swoim dorocznym expose minister Radosław Sikorski: „zasada jednomyślności, w której nacjonaliści są tak zakochani, powoduje na przykład, że nasz Fundusz Modernizacji Sił Zbrojnych nie otrzymuje 450 milionów euro z tytułu rekompensaty za dostawy, jakie wysłaliśmy Ukrainie. Za waszego rządu. Decyzję blokują węgierscy przyjaciele dzisiejszej opozycji. Zadowoleni?” – pytał opozycję szef dyplomacji.
W tej sprawie zanosi się jednak na przełom. I choć pewnie nie dojdzie do zmiany traktatów, do czego potrzeba jednomyślności, to od dawna przygotowywany jest plan omijania krnąbrnych partnerów. Chodzi o skorzystanie z istniejących instrumentów, które wymagają pewnej ekwilibrystyki, ale które da się zastosować i przy okazji pokazać Wiktorowi Orbanowi, że nie ma już ostatniej broni w ręku i albo przywróci swojemu państwu zasady opisane w artykule 2, albo zostanie mu tylko Rosja, albo Węgrzy mu podziękują.
Czym dysponujemy?
Mamy coś takiego, co nazywa się zasadą wzmocnionej współpracy, którą opisuje art. 20 TUE. Zgodnie z nim państwa członkowskie, które pragną ustanowić między sobą taką wzmocnioną współpracę „w ramach kompetencji niewyłącznych Unii, mogą korzystać w tym celu z jej instytucji i wykonywać te kompetencje, stosując odpowiednie postanowienia Traktatów”. Dalej czytamy, że „decyzję upoważniającą do podjęcia wzmocnionej współpracy Rada przyjmuje w ostateczności, jeżeli ustali, że cele takiej współpracy nie mogą zostać osiągnięte w rozsądnym terminie przez Unię jako całość, oraz pod warunkiem, że uczestniczy w niej co najmniej dziewięć państw członkowskich”. Gdy taki proces zostaje uruchomiony „w obradach Rady mogą uczestniczyć wszystkie państwa, jednak w głosowaniu biorą udział tylko członkowie Rady reprezentujący te uczestniczące we wzmocnionej współpracy”.
W naszej „skrzynce narzędziowej” jest kolejne narzędzie: konstruktywne wstrzymanie się od głosu. Zgodnie z art. 31 ust. 1 TUE państwo wstrzymujące się od głosu może w związku z tym złożyć formalne oświadczenie. Wówczas nie jest ono zobowiązane do wykonania decyzji, ale akceptuje, że wiąże ona Unię. Taki kraj musi również powstrzymać się „od wszelkich działań, które mogłyby być sprzeczne lub utrudnić działania Unii podejmowane na podstawie tej decyzji”. Owszem, tu zgoda rządu węgierskiego jest potrzebna, ale można ją łatwo uzyskać, np. odblokowując część funduszy. Ktoś powie, że to sprzedawanie wartości za pieniądze, ale czasem cel wyższy góruje. A premier Węgier wróci do domu i powie, że był dzielny, bo tylko on się postawił, nie dodając, że decyzja i tak zapadła.
Na szczycie Rady Europejskiej w grudniu 2023 roku mieliśmy do czynienia z jeszcze jednym, ciekawym rozwiązaniem: z konstruktywną nieobecnością. Gdy liderzy państw mieli wyrazić zgodę na rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych z Mołdawią i Ukrainą Olaf Scholz poprosił Wiktora Orbana, by może sobie poszedł na kawę. Ten wiedział o co chodzi, ale ponieważ chciał coś znowu ugrać skorzystał z propozycji. I wtedy pozostali podjęli decyzję. Tego narzędzia formalnie nie ma w skrzynce, ale jak widać można je było użyć.
Mam też do dyspozycji tzw. metodę Schengen, zgodnie z którą międzynarodowe porozumienia w sprawach ważnych dla UE są zawierane przez grupę państw członkowskich, nawet spoza Wspólnoty. Jak komuś coś nie pasuje, to się nie przyłącza, a współpraca może się rozwijać. Jak pamiętamy Wielka Brytania nie chciała być w Schengen, to nie była, a Norwegia, czy Szwajcaria będąc poza UE w strefie są.
Mamy wreszcie tzw. klauzulę pomostową (passerelle clause) dotyczącą Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa. Zgodnie z art. 31 ust. 3 TUE Rada UE może przejść z zasady jednomyślności do większości kwalifikowanej w kwestiach polityki zagranicznej po uzyskaniu jednomyślnej zgody Rady Europejskiej. Tu także byłaby zatem potrzeba najpierw zgoda rządu Węgier, ale może znowu dałoby się ją dla dobra, niedrogo kupić.
Reasumując.
Wydaje się, że czasy ciągłego grania na nosie się kończą. Unia dzisiaj zbyt dobrze wie, że musi w większym stopniu wziąć za siebie odpowiedzialność pod każdym względem. Donald Trump przekonuje ją o tym na każdym kroku. Do tego potrzebna będzie sprawczość, szybkość działania, skuteczność. Jedna czarna owca nie może decydować o losie pozostałych, którzy chcą być – mówiąc w dużym skrócie – na Zachodzie.
Maciej Zakrocki