Jak zauważył Charlie Cooper, komentator Politico siedemdziesiąt lat temu uznano, że Europę da się zjednoczyć przy pomocy węgla. Wspólny rynek czarnego złota zapewnił pokój między walczącymi przez wieki państwami. Tymczasem dzisiaj inny surowiec energetyczny, gaz, grozi rozerwaniem europejskiej jedności. Może to lekka przesada, ale jest faktem, że dyskusja i podziały dotyczące polityki wobec gazu weszła na dawno nieobserwowany poziom emocji.
Wiele miesięcy temu rządy takich państw jak Włochy, Hiszpania i Portugalia zaproponowały, by wprowadzić limit na cenę błękitnego surowca. Trudno, nie są to pomysły wolnorynkowej gospodarki, ale w sytuacji, w której galopujące ceny gazu nakręcają inflację, niszczą przedsiębiorstwa, zdolność samorządów do zapewnienia usług publicznych, a obywatelom spędzają sen z oczu jak przetrwają zimę, trzeba dokonać interwencji.
Dodatkowym argumentem „za”, była i jest wojna z Rosją, jej szantaż, zakręcanie, odkręcanie kurka, a ostatnio wielce prawdopodobny udział Kremla w poważnym uszkodzeniu gazociągu Nord Stream. Limit ceny miał być też dodatkową sankcją. Zwolennicy capingu – jak to nazwano korzystając z angielskiego słówka – dowodzili, że Rosja partnerom na Wschodzie sprzedaje gaz o 30% taniej niż Europie, więc jej zakomunikujemy, że my też tyle możemy płacić. Czyli ograniczymy jej dochody, tym samym osłabimy zdolność finansowania wojny. Stopniowa rosła liczba rządów popierających ideę limitu.
List piętnastu
15 rządów państw Unii Europejskiej, w tym polski, wysłało wspólny list do Komisji Europejskiej, w którym domagały się wprowadzenia w UE „limitu cenowego na hurtowe transakcje dotyczące gazu”. Ten list, pod którym podpisy złożyli także szefowie rządów państw posiadających wpływowe, potężne gospodarki (Francja i Włochy to druga i trzecia gospodarka UE) miał zmusić Komisję Europejską, by ta w pakiecie propozycji zmierzających do obniżki cen energii zamieściła limit cenowy na gaz. Mocno się zdziwili ministrowie ds. energii tej 15-tki, gdy spotkali się na Radzie UE 30 września w Brukseli, a na stole nie znaleźli żadnego dokumentu odnoszącego się do ich postulatów.
Zaczęto coraz głośniej mówić, że to wszystko za sprawą rządu niemieckiego i jego nacisków na samą przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen. To było poważne oskarżenie, bo nawet „zwykły” komisarz pochodzący przecież z jakiegoś kraju nie może działać – zgodnie z etyką tego stanowiska – na rzecz kraju pochodzenia. Jego punktem odniesienia ma być interes całej Wspólnoty.
No a jeśli coś sprzecznego z tą zasadą robić miała sama przewodnicząca kolegium komisarzy, to sprawa jest naprawdę poważna. W brukselskiej bańce pojawiły się bardzo krytyczne słowa pod adresem von der Leyen, łącznie z nazwaniem jej „niemiecką marionetką w oczach swoich kolegów komisarzy i stolic UE”. Te podejrzenia dodatkowo dawały argumenty tym, którzy twierdzą, że Niemcy trzęsą Unią i takie w niej mają wpływy, że wszystko musi się skończyć po ich myśli.
Środkowy palec…
Złość na działania rządu kanclerza Scholza zaczęła narastać, gdy Berlin przedstawił pakiet pomocy dla firm i obywateli w ich zmaganiach z wysokimi cenami gazu wartości 200 mld euro! Europejską prasę obiegło zdanie – jak to mówią dziennikarze – “pewnego urzędnika UE”: „Niemcy pokazały tym pakietem duży środkowy palec reszcie Europy”. Rzeczywiście, poza tym krajem nie ma chyba żadnego, które mogłoby wesprzeć swoje firmy i zwykłych ludzi proporcjonalną kwotą. Jak napisał na Twitterze francuski komisarz Thierry Breton: „Podczas gdy Niemcy mogą sobie pozwolić na pożyczenie 200 miliardów euro na rynkach finansowych, niektóre inne państwa członkowskie nie
mogą. Musimy pilnie zastanowić się, jak zaoferować państwom – które nie mają tego fiskalnego pola manewru – możliwość wspierania ich przemysłu i przedsiębiorstw”. Inaczej żaden unijny kraj nie będzie w stanie konkurować na wspólnym rynku z Niemcami! Jak łatwo się domyślić ta konstatacja podniosła temperaturę dyskusji.
Tym bardziej, że panuje skądinąd słuszne przekonanie, że Niemcy mają obowiązek okazywać solidarność, a nie dbać jedynie o siebie. Nie tylko ze względu na rolę Berlina w pomaganiu Gazpromowi w zdobyciu dominacji w Europie, a także dlatego, że starania Niemiec o nowe dostawy gazu ze świata podnosi ceny dla wszystkich. Ustępujący premier Włoch Mario Draghi, słynący z dużej powściągliwości wypowiedział pod adresem Niemiec jednoznaczną ocenę: „Nie możemy podzielić się według fiskalnego pola manewru jednego państwa, potrzebujemy solidarności”.
Co ciekawe, także komisarz z Włoch ds. gospodarki Paolo Gentiloni zabrał głos wyraźnie w kontrze do postawy swojej szefowej Ursuli von der Leyen: „Działania podejmowane na szczeblu krajowym mają istotny wpływ na inne państwa członkowskie, więc skoordynowane podejście na szczeblu europejskim jest ważniejsze niż kiedykolwiek”. Wreszcie przywołajmy jeszcze głos Paryża, a dokładnie ministra finansów Bruno Le Maire: „Konieczne jest zachowanie równych szans między państwami członkowskimi strefy euro i ogólnie między państwami członkowskimi. Jeśli nie ma konsultacji, jeśli nie ma solidarności, jeśli nie ma ukierunkowanego wsparcia dla biznesu, jeśli nie ma szacunku dla zasady równych szans, ryzykujemy rozdrobnienie strefy euro”.
Ten Olaf Scholz…
Postawa rządu niemieckiego, a dokładnie jej szefa kanclerza Olafa Scholza skłoniła część komentatorów do szerszej refleksji. Niedawno ten polityk był mocno krytykowany za wstrzemięźliwą postawę wobec wojny w Ukrainie i pomocy dla tego dzielnie walczącego narodu. Symbolem – delikatnie mówiąc – niezrozumienia powagi sytuacji była dostawa 5 tysięcy hełmów, a dopiero po ostrej fali krytyki „poważniejszej” broni. Potem jednak znowu pojawiła się irytacja zachowawczą postawą kanclerza, gdy zaczął blokować dostawy czołgów dla armii ukraińskiej. Dalej nie wydał tej
zgody mimo apeli nie tylko z wielu stolic świata, ale też od polityków opozycyjnej dzisiaj w Niemczech chadecji.
Gdy teraz pojawiła się odmowa wprowadzenia limitu na cenę gazu na poziomie UE przy jednoczesnym subsydiowaniu własnej gospodarki, można było przeczytać w europejskiej prasie, że kanclerz Olaf Scholz nie pojął jeszcze, co to znaczy przewodzić największemu państwu UE. A znaczy tyle, że musi on brać pod uwagę europejski wymiar decyzji podejmowanych przez Niemcy we własnym kraju. Wielu unijnych dyplomatów uważa, że kanclerz Niemiec musi szybko nauczyć się działać jako Europejczyk.
Presja pomaga
Fala krytyki przyniosła pewne efekty. Podczas sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego w Strasburgu 5 października odbyła się debata o wojnie w Ukrainie i wielu skutkach ubocznych tej tragedii. Pojawiła się Ursula von der Leyen i próbowała wykazać, że wszelkie podejrzenia o jej współdziałanie z władzami w Berlinie są bezpodstawne. W swoim wystąpieniu opowiedziała się za limitem ceny gazu, choć nie w tak „czystej formie”, jak to proponowały rządy 15-tki. „Nasz rynek energii elektrycznej jest zbudowany w taki sposób, że wysokie ceny gazu napędzają ceny energii elektrycznej. Musimy teraz ograniczyć ten inflacyjny wpływ gazu na energię elektryczną wszędzie w Europie. Dlatego jesteśmy gotowi do dyskusji o ograniczeniu ceny gazu wykorzystywanego do produkcji energii elektrycznej (podkreślenie M.Z.). Limit ten byłby również pierwszym krokiem na drodze do reformy strukturalnej i ogólnej reformy naszego rynku energii elektrycznej”.
Wyraźnie też odniosła się do pakietu niemieckiego rządu i stanęła w gronie ostrożnych krytyków Berlina: „Bez wspólnego europejskiego rozwiązania grozi nam fragmentacja. Jeśli każde państwo członkowskie działa na własną rękę, mamy do czynienia z fragmentacją, której nie chcemy i musimy coś z tym zrobić. Dlatego tak ważne jest, abyśmy zachowali równe szanse w Unii Europejskiej i na naszym jednolitym rynku”. Przedstawiciele rządu Niemiec na razie nie złożyli całkowicie broni. Minister gospodarki Robert Habeck pytany co dalej odpowiadał trochę „na okrągło”: „UE powinna połączyć swoją siłę rynkową i zorganizować inteligentne i zsynchronizowane działania zakupowe między krajami UE, tak aby poszczególne kraje nie przebijały ceny i w efekcie nie podnosiły jej na rynkach światowych”.
Natomiast kilka dni później, na nieformalnym szczycie UE w Pradze Olaf Scholz zaproponował liderom państw i rządów plan obniżenia cen gazu poprzez zawarcie sojuszu z państwami Azji, aby przekonać dużych eksporterów gazu do obniżenia ceny. UE miałaby połączyć siły z krajami takimi jak Japonia i Korea Południowa, które są jednymi z największych na świecie nabywców skroplonego gazu ziemnego (LNG), aby uniknąć cenowej rywalizacji z nimi. Taki sojusz mógłby być również wykorzystany do wspólnych rozmów z dużymi krajami eksportującymi gaz, takimi jak Stany Zjednoczone, Kanada i Norwegia i przekonywania ich do obniżenia cen. „To kwestia zebrania się i omówienia, w jaki sposób możemy obniżyć ceny gazu, które wzrosły zbyt wysoko na rynku światowym” – mówił w Pradze Olaf Scholz. „To dotyczy nie tylko Europy, ale także naszych przyjaciół w Japonii i Korei, a także wielu innych, którzy kupują gaz. Podaż i popyt muszą zostać zbalansowane, a ceny muszą dramatycznie spaść”.
Optymizm
Niemiecka propozycja pewnie zasługuje na uwagę, choć nie jest dokładnie tym, czego chce wyraźnie większa część państw Wspólnoty. Dokładnie 17 państw, bo już tyle domaga się limitu ceny. Jest niej idea wspólnych zakupów i to nie tylko w gronie 27 państw, ale też z kilkoma innymi z G7. Popraskich rozmowach swoją pracę wykonają teraz dyplomaci, ministrowie rządów i szef Rady Europejskiej Charles Michel, który zwołał do Brukseli na 20-21 października już formalny szczyt Rady. Teraz on musi położyć jakieś wypośrodkowane stanowisko na stole, które zadowoli względnie wszystkich. Wtedy odetchniemy z ulgą, że kiedyś węgiel, a teraz gaz dalej jednoczy Europę.
Maciej Zakrocki