Federacja

26.09.2022

Pojawiło się nowe zagrożenie dla Polski. To zdaniem naszego obozu władzy coraz wyraźniejsze dążenia Unii Europejskiej, do której należymy (!), przekształcenia organizacji w federacyjne państwo z brukselskim rządem w postaci Komisji Europejskiej. Dowodów na to, że do tego zmierza Ursula von der Leyen, (ta Niemka, jak często o niej mówią media rządowe), rząd w Berlinie, cała europejska lewica, jest coraz więcej. W tym straszeniu brakuje tylko jednego, choć kluczowego elementu – do praktycznych zmian prowadzących do federalizacji Unii potrzebna jest zmiana traktatów, a do tego wymagana jest zgoda wszystkich państw członkowskich, czyli także Polski.

Ursula von der Leyen (VDL) podczas pobytu w Nowym Jorku miała spotkanie na słynnym Uniwersytecie w Princeton. W swoim wystąpieniu skupiła się na wojnie w Ukrainie, przy okazji wypowiadając bardzo sugestywne zdanie: „Jeśli Rosja zaprzestanie walki, to będzie koniec wojny, jeśli Ukraina przestanie walczyć, to będzie to koniec Ukrainy”. Przemówienie zostało bardzo dobrze przyjęte, ale potem była runda pytań do przewodniczącej Komisji. Jedno z nich dotyczyło szansy skorzystania przez Polskę z pieniędzy na nasz KPO. Odpowiedź była następująca: „Polski rząd nie chce zmienić praw w sposób, jaki zapisaliśmy w naszej umowie w kwestii przywrócenia niezależności sądownictwa. I dlatego nie możemy i nie wypłacimy żadnych pieniędzy”. I choć VDL powiedziała prawdę co do wypełniania przez polski rząd umowy z Komisją, to reakcja obozu władzy była tradycyjnie agresywna.

Były minister spraw zagranicznych, obecnie poseł do Parlamentu Europejskiego Witold Waszczykowski w wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej” stwierdził, że „Polska powinna przede wszystkim zaskarżyć to, co robi Komisja Europejska, do Trybunału Europejskiego i oczywiście prowadzić politykę odwetu. (…) Polska może blokować już różne programy i stosować weto wobec nich”. Czyli ponowił propozycję paraliżu UE przez obstrukcję jej działania. Natomiast inny poseł do PE, prof. Zdzisław Krasnodębski w wywiadzie dla wpolityce.pl wyjaśnił przyczynę tej sytuacji: (…) „to już nie chodzi o Polskę lub Węgry, ale w ogóle o istnienie państw w Europie, że mamy do czynienia z zasadniczą, choć ukrytą, przebudową UE w superpaństwo. Przewodnicząca KE rozumie Komisję jako rodzaj nadrządu, który jest ponad rządami w poszczególnych krajach, a nie rodzajem administracyjnego organu, który zarządza UE w imieniu państw członkowskich – jak to było kiedyś. W jej słowach to zostało wyrażone. To jest oczywiście wynik stopniowej ewolucji, którą obserwujemy od dłuższego czasu i przed którą ostrzegaliśmy”.

A jaki ma być finał tego procesu? „Z roku na rok, z kadencji na kadencje widzimy, że postępuje ten proces – rosną kompetencje KE, maleje możliwość autonomicznego działania państw, wzrasta arogancja komisarzy, przekonanie, że Komisja jest rządem europejskim, a TSUE jest europejskim Sądem Najwyższym itd. Są to przemiany polityczne i mentalnościowe, ale także instytucjonalne, bo instytucje zaczynają zupełnie inaczej funkcjonować”. Wszystko to – zdaniem pana profesora – prowadzi do centralistyczno-federalistycznego kierunku rozwoju Unii. Trzeba zauważyć, że Zdzisław Krasnodębski uczciwie przyznaje, że taki finał wymaga zmiany traktatów, że do tego potrzebna jest jednomyślność i dlatego trzeba pilnować, by do nieszczęścia nie doszło. No i wykorzystać zmianę rządów w Szwecji czy Włoszech do powrotu Unii do korzeni.

Z tymi korzeniami to nie jest takie proste. Często politycy obozu władzy mówią o potrzebie przywrócenia Wspólnocie zasad, jakie były u jej podstaw i o jakie zabiegali „ojcowie założyciele”. Zawsze wtedy przypominam fragment z deklaracji Roberta Schumana, w której ten bez wątpienia „ojciec założyciel” już 9 maja 1950 roku pisał: „Rząd francuski proponuje umieszczenie całej francusko-niemieckiej produkcji węgla i stali pod zarządem wspólnej Wysokiej Władzy w organizacji otwartej na udział innych krajów europejskich. Umieszczenie produkcji węgla i stali pod wspólnym zarządzaniem zapewni natychmiastowe powstanie wspólnych fundamentów rozwoju gospodarczego, pierwszego etapu Federacji Europejskiej i zmieni los regionów, długo skazanych na wytwarzanie wojennego oręża, którego były najdłużej ofiarami”. Nie da się ukryć: Europejska Wspólnota Węgla i Stali miała być pierwszym etapem Federacji Europejskiej! Zresztą już wcześniej, bo w 1946 roku Winston Churchill nawoływał do budowy „Stanów Zjednoczonych Europy”! A inny „ojciec założyciel” Jean Monnet, który był pierwszym szefem Wysokiej Władzy w EWWiS, też miał wizję stworzenia europejskiego superpaństwa. W memorandum z 20 lutego 1955 r. przesłanym do Paula Henri Spaaka (kolejny „ojciec założyciel”) sugerował, iż nadszedł moment zjednoczenia wszystkich partii, organizacji wokół jednego programu w celu powołania Stanów Europy. W odpowiedzi na ten apel 13 października 1955 r. ogłosił powstanie Komitetu Akcji na rzecz Stanów Zjednoczonych Europy. Lepiej więc, by nasi rządzący do początków nie sięgali, bo wpadną w co najmniej w konfuzję.

W kolejnych latach proces integracji europejskiej – w dużym uproszczeniu – to dyskusja zwolenników jej zacieśniania w stronę jakiejś formy federacji ze zwolennikami „Europy ojczyzn” co propagował ceniony i wpływowy Charles de Gaulle. Trzeba jednak zauważyć, że powoli i stopniowo wygrywały idee pierwszej grupy, bo zmuszały do tego okoliczności i pojawiające się wyzwania. I tak na początku lat 70-tych rządy powierzyły belgijskiemu premierowi Leo Tindemansowi opracowanie projektu zmian funkcjonowania Wspólnoty. Znany pod nazwą „Raport Tindemansa” z 29 grudnia 1975 r. zakładał fundamentalną reformę organizacji i przekształcenie Wspólnot Europejskich w Unię Europejską poprzez powołanie jednego ośrodka decyzyjnego. Potwierdzeniem tych zmian były plany m.in: wspólnej polityki w nowych obszarach, takich jak polityka zagraniczna czy polityka monetarna, reforma instytucjonalna, wybory bezpośrednie do Parlamentu Europejskiego i głosowanie większościowego, a nie jednomyślność. Wszystko to szło wyraźnie w kierunku pogłębiania integracji i usprawnienia działania coraz liczniejszej organizacji państw.

Zainteresowanych historią procesu zacieśniania współpracy państw i stopniowego przechodzenia wielu obszarów polityki na poziom wspólnotowy zachęcam do odszukania informacji o „Klubie Krokodyla”, z którego inicjatywy powołano komisję do spraw instytucjonalnych, która doprowadziła do przyjęcia 14 lutego 1984 r. traktatu o Unii Europejskiej w Parlamencie Europejskim. Warto też poznać raport dwóch ministrów spraw zagranicznych RFN i Włoch Hansa Dietricha Genschera i Emilia Colombo z 1981 roku. No i może jeszcze Jednolity Akt Europejski interpretowany często jako odejście od koncepcji Wspólnoty podzielonej na państwa członkowskie na rzecz Wspólnoty aspirującej do przekształcenia się we wspólną przestrzeń czyli właśnie federację. W każdym razie z lektury tych dokumentów wynika jedno: nigdy nie udawało się wcielić w życie wszystkich postulowanych zmian, ale integracja europejska cały czas postępowała i postępuje. Jej namacalnymi symbolami jest strefa Schengen czyli częściowe oddanie tak ważnej kompetencji państw narodowych jak kontrola granic na poziom wspólny, by umożliwić ludziom podróże bez granic. Innym takim symbolem, jakże ważnym jest wspólna waluta, którą posługuje się 19 państw Unii plus Andora, Watykan, Monako, San Marino i wiele tzw. krajów zamorskich. Mieliśmy wreszcie próbę ustanowienia Konstytucji dla Europy, ale projekt został zatrzymany po negatywnych wynikach referendum we Francji i Holandii. Jego lekko okrojoną wersją jest traktat lizboński.

Wracając do teraźniejszości trzeba zwrócić uwagę, że kolejne deklaracje, dokumenty, apele są niczym innym jak tylko tym samym procesem, który obserwujemy od zakończenia II wojny światowej – zaproszeniem do debaty, dyskusji, w której wspólnie wypracujemy najlepszą architekturą europejskiego domu. To przecież projekt nieskończony, bo jednak nie doszło do „końca historii”. Wielki Jacques Delors, przewodniczący Komisji Europejskiej w latach 1985-1995, uważał, że Europa musi iść coraz dalej w kierunku integracji, porównując ją do roweru. „Zatrzymaj go, a się przewróci”. Każdy rok, każde kolejne doświadczenie jak kryzys finansowy czy pandemia pokazały, że w wielu obszarach potrzebujemy „więcej Europy”. Nie można się wkurzać, że Unia działa za wolno, że się nie sprawdza w walce z wirusem blokując powstanie Unii zdrowotnej. Nie można oczekiwać sprawnego poradzenia sobie z kryzysem energetycznym, sprzeciwiając się stworzeniu prawdziwej Unii energetycznej.

Dlatego różni politycy, różne rządy co jakiś czas prezentują swoją wizję sprawniej działającej Wspólnoty. Trudno jest zrozumieć histerię, jaką rozkręcił u nas w swoich mediach obóz władzy, gdy po ostatnich wyborach w Niemczech rząd federalny przedstawił swój program. Partie koalicyjne SPD, Zieloni i FDP zobowiązały się do dalszego rozwoju Unii Europejskiej w kierunku „federalnego państwa europejskiego”. Można powiedzieć, że to wprost odwołanie się do słynnego w dziejach integracji wykładu, jaki wygłosił legendarny polityk niemieckich Zielonych Joschka Fischer 12 maja 2000 r. na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. W przemówieniu zatytułowanym „Od związku państw do federacji – rozważania na temat finalizacji integracji europejskiej” ówczesny minister spraw zagranicznych RFN wysunął propozycję przekształcenia Unii Europejskiej w federację państw narodowych. Federacja posiadałaby rząd europejski, prezydenta wybieranego w wyborach bezpośrednich i parlament składający się z dwóch izb. Jedna izba miała być wybierana przez obywateli Unii w bezpośrednich wyborach, a druga izba składałaby się z przedstawicieli parlamentów narodowych. Projekt zakładał dwie opcje władzy wykonawczej. Pierwsza opcja zakładała rozwój Rady Europejskiej w kierunku europejskiego rządu, a druga proponowała przekształcenie Komisji Europejskiej we władzę wykonawczą. Można więc powiedzieć, że obecny rząd w Berlinie po prostu nawiązał do idei swojego znakomitego kolegi sprzed laty.

Tyle, że od przemówienia Joschki Fischera minęły 22 lata i żadna federacja nie powstała. Nie ma woli państw członkowskich, by aż w takim stopniu zacieśnić integrację. Ale przynajmniej coś się proponuje, podrzuca do rozważenia różne pomysły, może zbyt rewolucyjne, ale jakieś. Tymczasem ze strony polskiego rządu słychać jedynie ostre słowa krytyki, zapowiedzi paraliżowania działania Unii, obrażanie ludzi i pomysłów, straszenie Niemcami, którzy znowu chcą dominować w Europie. Tu może warto przypomnieć, że 11 lipca 2016 roku prezes Jarosław Kaczyński powiedział bardzo ciekawe zdanie: „Poprosiłem ważnego polskiego prawnika, by przygotował nowe traktaty”. Co więcej, wyjaśniając przyczynę tej decyzji mówił tak: „Po tym wstępnym szoku, jaki wywołał Brexit, dziś istnieje coraz szersza świadomość, że zmiany są konieczne. Czy ta opcja zwycięży, nie wiem, ale musimy tu występować ofensywnie. Tzn. mieć swój projekt i wykorzystując różne możliwości – bo polityka to różne piętra – występować z nim, jeździć po Europie, agitować, pytać o kontrpropozycje”.

Chciałoby się przyklasnąć takiemu sposobowi myślenia. Tymczasem dzisiaj trzeba spytać: gdzie ten projekt, czy „ważny prawnik” dalej pisze? Jeśli skończył, to gdzie go można przeczytać? Ktoś jeździ po Europie i go propaguje? Wiem, że to retoryczne pytania, ale może warto je postawić. Zmusić rządzących do działania na forum europejskim w sposób, w jaki to robią inne rządy – proponować, zachęcać do dyskusji, włączyć się w dalszy proces budowy naszego domu, a nie straszyć federacją, która w ciągu dającej się przewidzieć przeszłości nie ma szans powstać.

Maciej Zakrocki

COPYRIGHTS BCC
CREATED BY 2SIDES.PL