Z Erykiem Kulmem rozmawia Piotr Wickowski
Eryk Kulm – perkusista od wielu lat nierozerwalnie związany z grupą Quintessence, która właśnie wydała album Private Things.
Piotr Wickowski: Jak to jest z amerykańskim graniem u nas? Zdania są podzielone – jedni twierdzą, że powinniśmy grać swoją muzykę i nie wozić drewna do lasu, drudzy są za naśladowaniem amerykańskich, ich zdaniem doskonałych, wzorców.
Eryk Kulm: Tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jeżeli przyjąć za punkt wyjścia brzmienie, do którego niemalże wszyscy – jak jeden mąż dążą, to nie da się ukryć, że jest amerykańskie. Ono jest oparte na amerykańskich legendach, wiąże się z przyjmowaniem za podstawowe prawideł, pewnej estetyki, tego, co tamci wypracowali. Więc z tego punktu widzenia starałem się i staram się nadal grać… po amerykańsku. Ale to nie siedzi w głowie, człowiek nie myśli o tym, kiedy gra. Nie myśli: „Muszę grać po amerykańsku”. Po prostu gdzieś w środku udało ci się skumulować wszystko, czego słuchałeś, co wyniosłeś ze wspólnych grań z Amerykanami. To zostało i emanuje. To jest pewna koncepcja wypowiedzi, pewien sposób myślenia muzycznego, sposób grania, a przede wszystkim podejścia do czasu, tak zwanego swingu. Jeszcze nie wymyślono słów, które by spowodowały, żeby jakikolwiek adept, sztuki powiedzmy – perkusyjnej, nauczył się swingować tylko na podstawie tego, co przeczytał w książce. Nie ma żadnych regułek, wszystko ciągle jest w sferze pewnej magii. Czym wytłumaczyć, że jeden swinguje, a drugi nie swinguje? Człowiek rozkłada na czynniki pierwsze prawą rękę perkusisty, jak on gra na blasze. Czy to jest „ta tam, ta, ta tam”? Czy „goł ga, ge geł ga, ge geł ga”? To jest ta przestrzeń czasowa, która powoduje, że coś swinguje albo nie swinguje… Dla mnie jest ważne to, żeby starać się jak najbardziej przybliżyć do pewnych ideałów, które znam z historii jazzu w wykonaniu amerykańskich legend muzyki jazzowej. I im bardziej potrafię zagrać jak oni, czy im bardziej mój zespół potrafi zabrzmieć właśnie po amerykańsku, tym bardziej jestem szczęśliwy, spełniony, bo to mam w uchu, o to mi chodzi. Nie przepadam za określeniami „polski jazz”, „francuski jazz”, „chiński jazz”… Albo coś jest jazzem, albo nie. Nie ma to związku z przynależnością narodową. Nie fascynowały mnie nigdy jazzowe wykonania Chopina czy Szymanowski na jazzowo, Moniuszko na jazzowo, kaszubski jazz. Takie pomysły ciosane są trochę topornie. Jazz nie potrzebuje żadnych podpórek.
Rozmowa w całości ukazała się JazzPRESS 7/2019
https://jazzpress.pl/storage/app/media/pdfy/Jazzpress_07-08.pdf