Od kilku już lat polski rząd wpada w kłopoty na unijnej arenie, bywa izolowany w wielu sprawach, czasem przegrywa i to wyraźnie, by wspomnieć słynne 27:1, a jednak czy to pani Beata Szydło, czy teraz pan Mateusz Morawiecki, pytani o rezultat ich działań bez wahania mówią: zwycięstwo! Czasem „moralne”, ale zwycięstwo. Tylko nie zawsze można znaleźć praktyczny wymiar tych wiktorii.
Polska znowu przedmurzem!
Nie inaczej było na ostatnim szczycie Rady Europejskiej. Wiadomo było, że jednym z jej tematów będzie migracja. Przed wyjazdem premier miał mocne wystąpienie, które już zapowiadało, że … wiele nie zdziała. „Trwa atak na Europę. Granice Europy nie są bezpieczne. Bezpieczeństwo mieszkańców naszego kontynentu jest zagrożone. Rosyjska inwazja na Ukrainę pokazała czym jest wojna hybrydowa, czym jest zagrożenie dla nas wszystkich” – zaczął wystąpienie pan premier. „Polska mówi jasno: otwieranie granic, brak ich skutecznej ochrony, narażanie Europejczyków na niebezpieczeństwo – to strategiczny błąd, który zagraża przetrwaniu Unii Europejskiej. Za ten błąd zapłacą nasi mieszkańcy, nasi obywatele, zapłacą Europejczycy. Przez stulecia Polska broniła Europy przed różnymi inwazjami. Dziś znów jesteśmy krajem frontowym, krajem, który dobrze rozumie zagrożenia jakie stoją przed Europą”.
Tu pan premier odwołał się do propagowanego przez wieki poglądu, że Polska jest przedmurzem chrześcijaństwa i to dzięki nam, Europa ze swoją historią, kulturą i religią w ogóle istnieje. Mateusz Morawiecki jako historyk z wykształcenia pewnie wziął sobie do serca ów mit i dzisiaj mówi językiem przeciętnego polskiego szlachcica, o jakim swego czasu pisał nieodżałowany prof. Janusz Tazbir. W pracy pt. Węzły pamięci niepodległej Polski z 2014 roku ten znakomity historyk pisał: „Choć od czasu do czasu wspominano, iż bronimy w ten sposób całej chrześcijańskiej Europy, więcej było w tym odwołań do wspólnoty interesów opartych na tożsamości wiary niż do świadomości europejskiej. I stało się tak, że w końcu przeciętny szlachcic uwierzył, iż broniąc południowo-wschodnich granic swego państwa przed Tatarami, Turcją czy Moskwą, tym samym stoi na straży całego chrześcijaństwa. Co więcej, zaskarbia sobie zasługi również i w niebie, gdzie musi się znaleźć jako wierny i zasłużony rycerz przedmurza. Jego ojczyzna zaś z racji swego położenia jest „skazana na wielkość”.
Nie da się ukryć, że Mateusz Morawiecki idzie tym tokiem rozumowania, bo w dalszej części swojego wystąpienia mówił: „Polska pokazała, że można skutecznie bronić granic przed silną presją migracyjną. Granice zaznaczają rzeczywistą różnicę między Europą, jako kontynentem wolności i bezpieczeństwa, a obszarami, w których nierzadko panuje, chaos, anarchia, a niekiedy tyrania. Tego chaosu, tej anarchii nie chcemy w Polsce i nie chcemy w Europie. Europa to cywilizacja odrzucająca wojnę, odrzucająca terroryzm, morderstwa i gwałty. Odrzucająca wszelką przemoc. Jeśli ktoś tego nie akceptuje, nie ma dla takiego kogoś miejsca w Europie. Nie wszyscy to rozumieją, nie wszyscy też zdają sobie sprawę ze skali tego zagrożenia. Niektórzy liderzy przymykają oczy na zagrożenie, które pojawia się na granicach i na ulicach Europy”. I Polski premier wspierany przez Wiktora Orbana postanowił tym przymykającym oczy mocno je w Brukseli otworzyć.
Samotna szarża
Obaj panowie przyjechali na szczyt z próbą odwrócenia procesu decyzyjnego, który się w Unii toczy. Komisja Europejska przedstawiła „nowy pakt migracyjny” we wrześniu 2020 roku! Nakreślono w nim kierunek, w którym – zdaniem Komisji – powinna zmierzać unijna polityka w sprawie migracji. Od tego czasu odbyły się setki rozmów w różnych instytucjach Unii, komisje Parlamentu Europejskiego miały dziesiątki spotkań, wysłuchań publicznych, debat z organizacjami pozarządowymi. Wszyscy byli zgodni, że temat jest trudny i politycznie wrażliwy. Jednak po kilku latach względnego spokoju, fala migracyjna zaczęła przybierać, a w ostatnich miesiącach byliśmy świadkami wielkich tragedii, katastrof na Morzu Śródziemnym, w których zginęło setki osób. Pojawiła się presja, by przyspieszyć pracę nad paktem o azylu i migracji.
W Radzie UE, a więc tam, gdzie debatują i wypracowują stanowisko odpowiedni ministrowie z rządów 27-ki, 8 czerwca tego roku doszło do głosowania stanowiska Rady wobec propozycji Komisji Europejskiej. To stanowisko zostało przyjęte, bo przeciwko głosował tylko reprezentant Polski i Węgier. Najbardziej „gorące” jego punkty dotyczą mechanizmu solidarności czyli wspólnej relokacji uchodźców, finansowania pomocy dla migrantów w innych państwach przez te, które nie chcą przyjąć przypadającej na nie liczby uchodźców u siebie, wsparcia krajowych służb do ochrony granic wewnętrznych. I wtedy w Polsce podniesiono larum, a prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział referendum w sprawie migracji. Jednocześnie Rada, Komisja i Parlament Europejski rozpoczęły przygotowania do tzw. trilogów, czyli do pracy nad wspólnym, kompromisowym stanowiskiem trzech instytucji.
Przegłosowane w Radzie UE rządy Polski i Węgier chciały skorzystać ze szczytu, by ten proces zablokować. Argumentowali, że obowiązują konkluzje Rady Europejskiej z 2018 roku, w których potwierdzono, że przyjmowanie imigrantów będzie się odbywało w ramach dobrowolnej decyzji państwa, że żadnej przymusowej relokacji nie będzie. Rada Europejska nie stanowi prawa, podejmuje jednomyślnie decyzje polityczne, strategiczne, które są swego rodzaju wytycznymi dla Komisji, a potem unijnych legislatorów, czyli Rady Unii Europejskiej oraz Parlamentu. Mateusz Morawiecki i Wiktor Orban upierali się w związku z tym, że skoro Rada Europejska w 2018 roku jednomyślnie zdecydowała o dobrowolnej relokacji, to teraz Rada Unii Europejskiej nie może jej wprowadzić w głosowaniu większością kwalifikowaną.
25:2
Tego poglądu nie podzielili liderzy 25 państw. Artykuł 79 Traktatu o Unii Europejskiej, który dotyczy polityki migracyjnej mówi wyraźnie o tym, że „Parlament Europejski i Rada, stanowią w tej sprawie zgodnie ze zwykłą procedurą ustawodawczą” czyli, że podlega to głosowaniu większościowemu. Kolejny, 80-ty artykuł TUE mówi z kolei o tym, że sprawy migracji „podlegają zasadzie solidarności i sprawiedliwego podziału odpowiedzialności między Państwami Członkowskimi, w tym również na płaszczyźnie finansowej”. Na dodatek w „obrabianym” obecnie legislacyjnie pakcie migracyjnym nie ma przymusu relokacji, choć Mateusz Morawiecki uważa, że groźba kary w wysokości 20 tys. euro za nieprzyjęcie jednego migranta de facto przymus tworzy. Tu też wielu się nie zgadza, dorzucając dodatkowo inne zapisy chroniące właśnie Polskę przed obligatoryjnością relokacji. Chodzi o bycie „pod presją migracyjną” (a my przecież jesteśmy z powodu wojny w Ukrainie) czy o możliwość okazania solidarności np. w uczestnictwie w misjach służb granicznych blokujących napływ imigrantów.
No tyle, że to na krajowym rynku i to w okresie de facto trwającej kampanii wyborczej sprzedaje się słabo. Lepiej „położyć się Rejtanem” i zablokować jednomyślne przyjęcie konkluzji ze szczytu. Oczywiście i z tym urzędnicy Rady sobie poradzili i zamiast konkluzji Rady, mamy „konkluzje Przewodniczącego Rady”. Na konferencji prasowej po szczycie Charles Michel mówił nie kryjąc satysfakcji, że skoro dwaj premierzy chcieli nie dopuścić do przyjęcia konkluzji Rady w sprawie migracji, to wymyślono konkluzje jego. I są! Na dodatek zapisano w nich także w ostatnim, czwartym punkcie, że „Odnotowano, iż Polska i Węgry oświadczyły, że: w kontekście trwających prac nad paktem o migracji i azylu – zgodnie z poprzednimi konkluzjami Rady Europejskiej z grudnia 2016 r., czerwca 2018 r. i czerwca 2019 r. – należy wypracować konsensus w sprawie skutecznej polityki migracyjnej i azylowej, w kontekście środków solidarnościowych relokacja i przesiedlenia powinny być dobrowolne, a wszystkie formy solidarności należy uznać za jednakowo ważne i nie powinny one służyć jako potencjalny czynnik zachęcający do migracji nieuregulowanej”. Tyle, że nic to nie wnosi.
Premier Holandii Mark Rutte podkreślił na swojej konferencji po szczycie, że „Będą kontynuowane prace nad paktem migracyjnym; Parlament Europejski włącza się do negocjacji, ponieważ głosowanie większością kwalifikowaną w Radzie było legalnym faktem prawnym i nic tego nie zmieni. Kanclerz Olaf Scholz zauważył, że brak jednomyślności przywódców w sprawie deklaracji migracyjnej nie ma bezpośredniego wpływu na unijne prace nad paktem, przyjętym przez ministrów 8 czerwca mimo sprzeciwu Warszawy i Budapesztu. Zachęcił wręcz Radę UE i Parlament, by skoncentrowały się na szybkim sfinalizowaniu trilogów. „Fakt, że teraz, po tylu próbach, po raz pierwszy doszliśmy tak daleko [w sprawie umowy migracyjnej], powinien być dla nas powodem, abyśmy nie ustawali w próbach sfinalizowania tego przed przyszłorocznymi wyborami do Parlamentu Europejskiego” – mówił Olaf Scholz. Dodał, że niepowodzenie w osiągnięciu porozumienia i solidarności między krajami w tej sprawie było dużym „błędem” w Europie w ciągu ostatnich 10-20 lat. I lepiej go nie powtórzyć!
Jakie zyski?
Co ta wspólna batalia z Orbanem polskiemu rządowi dała? Nic. Umocniło się przekonanie, że ta ekipa to dla Wspólnoty tylko kłopot, obstrukcja, brak woli solidarnej współpracy. Szczególny niesmak pojawił się po tym, jak Mateusz Morawiecki zarzucił Radzie Unii i Komisji Europejskiej łamanie prawa (!) i nie wykluczył pozwu do TSUE! “My na razie twardo stoimy na swoim stanowisku, że jedyną obowiązującą regulacją jest postanowienie Rady Europejskiej z roku 2018. Ale jeżeli ono byłoby przełamane i prawo byłoby pogwałcone, nie pierwszy raz Komisja Europejska i Rada Unii zachowałaby się w sposób niepraworządny, to oczywiście jesteśmy gotowi do przygotowania pozwu do TSUE, ale do tego daleka droga” – powiedział premier. Trzeba by jeszcze wyjaśnić swoim wyborcom, jak można szukać sprawiedliwości w Trybunale, który wydaje wyroki na rozkaz Niemiec i Tuska.
Pojawiły się też komentarze, że działania polskiego rządu są groźne dla pro-unijnych aspiracji …. Ukrainy. Coraz powszechniejsza jest bowiem w Brukseli opinia, że przyjmując Polskę do Unii, pospieszono się i tego błędu z Ukrainą zrobić nie wolno. Tym bardziej, że rozszerzenie Wspólnoty o ten wielki kraj, a także o Mołdawię, o co najmniej część państw Bałkanów Zachodnich wymusi zmniejszenie liczby spraw decydowanych jednomyślnie. Polski rząd nie chce o tym słyszeć, co także odsuwa ideę przyjmowania nowych krajów.
Problemem jest też sojusznik premiera na szczycie. Wiktor Orbán ze swoją antyukraińską polityką, umizgami do Władimira Putina, biznesami z Rosją i Białorusią, coraz ostrzejszą anty unijną retoryką jest izolowany, niezbyt mile widziany nawet w elitach europejskiej centroprawicy. Do tych wszystkich, dobrze znanych grzechów, węgierski premier dołącza kolejne, wywołujące jak najgorsze skojarzenia. Odnotowano, że zaraz po szczycie zamieścił w mediach społecznościowych film w języku węgierskim promujący teorię spiskową, według której węgiersko-amerykański biznesmen George Soros i jego syn Alexander stoją za zmianami w europejskiej polityce migracyjnej. Soros to nie tylko od lat obsesja Orbána, nawiasem mówiąc stypendysty Fundacji Open Society George’a Sorosa w Oxfordzie. To także człowiek, który pozwala węgierskiemu przywódcy podgrzewać antysemickie nastroje w elektoracie FIDESZ-u, w dużej części złożonym z osób starszych i mieszkających poza dużymi miastami.
Wreszcie polski rząd naraża nas na swoisty „solidarnościowy rewanż” ze strony 25-tki na wypadek złego rozwoju wydarzeń na Wschodzie. Nie wiemy, co się jeszcze wydarzy w Ukrainie. Nie wiemy, jak długo społeczeństwo Białorusi będzie zbierało siły do kolejnego buntu wobec swojego dyktatora i czy jakaś forma rewolty w tym kraju nie spowoduje dużej fali migracyjnej z tego kierunku. Nie wiemy wreszcie co się wydarzyć może w Rosji. Rajd Grupy Wagnera i pogróżki Prigożyna mogą skończyć się niczym, ale w wielu stolicach poważnie rozważa się możliwość destabilizacji Rosji, której skutkiem może być nawet wojna domowa, a ta także może spowodować falę migracyjną. Sami damy radę? Słynny płot na granicy z Białorusią wystarczy? Jeśli poważnie myślimy o wyzwaniach współczesności, to naszą racją stanu jest budowa solidarności w silnej Unii Europejskiej. Niemądra szarża w Brukseli może da 2 procent wzrostu poparcia w sondażach, ale czy Polska od tego będzie bardziej bezpieczna?
Maciej Zakrocki