W minionym tygodniu po raz kolejny okazało się, że zarówno polityka wewnętrzna naszego rządu, jak i stosunek do Unii Europejskiej nie pozostają bez wpływu na podejmowanie ważnych decyzji w europejskich instytucjach. Sesja plenarna Parlamentu Europejskiego w Strasburgu była w dużej mierze poświęcona wyborom wielu osób na wiele stanowisk. Nasi rządzący wystawili posła Kosmę Złotowskiego do rywalizacji o stanowisko szefa Parlamentu. Ostatecznie nawet nie wziął udziału w rywalizacji.
Pięcioletnia kadencja Parlamentu Europejskiego jest dzielona na dwie części. Stąd po 2,5 roku właściwie wszystkie funkcje i stanowiska w tej instytucji zostają opuszczone i zaczynają się pełne politycznych emocji i zakulisowych gier wybory następców. W styczniu właśnie minął półmetek, stąd na zeszłotygodniowej sesji mieliśmy całą serię głosowań, poczynając od wyboru przewodniczącego Parlamentu. Tej elekcji akurat towarzyszył smutny akcent: 11 stycznia zmarł urzędujący przewodniczący, włoski socjalista David Sassoli, nie było zatem swoistego przekazania pałeczki następcy. 17 stycznia wieczorem w sali plenarnej miała miejsce poruszająca uroczystość pożegnania, ale też upamiętnienia Davida Sassoliego, a następnego dnia od 9.00 rano zaczęły się wybory następcy.
Do rywalizacji grupy polityczne zgłosiły w sumie czworo kandydatów: największa grupa Europejska Partia Ludowa wystawiła Robertę Metsolę z Malty, Zieloni Alice Kuhnke ze Szwecji, Lewica Sirę Rego z Hiszpanii, a Konserwatyści i Reformatorzy (EKR), w której szeregach są posłowie z PiS-u Kosmę Złotowskiego. Kandydat prawicy przygotował dokument, w którym prezentował swoją wizję pracy parlamentu, a we wtorek rano miał wystąpić przed wszystkimi posłami, by ją przedstawić osobiście. Reklamując swoją osobę akcentował przede wszystkim sprzeciw, że wybór stanowisk w Parlamencie to efekt politycznych umów, a nie prawdziwych wyborów. We wspomnianej broszurze napisał: “Nadszedł czas na prawdziwe wybory na prawdziwego przewodniczącego z realnym mandatem społecznym. Parlament powinien być miejscem otwartej, demokratycznej debaty, w którym większość zdobywa się dzięki sile i szczerości argumentów, a nie politycznym targom prowadzonym w sekrecie. Polityka opiera się dziś na zakulisowych rozmowach, manipulacjach, kilku kluczowych figurach i znajdowaniu najniższego wspólnego mianownika — to polityka WYKLUCZENIA. Chcę to zmienić”.
Wydawało się, że jest tu wiele determinacji, stąd wielkim zaskoczeniem była informacja podana we wtorek tuż przed 9.00 rano, że Kosma Złotowski wycofał się z rywalizacji. Z nieoficjalnych informacji, jakie zebrałem na parlamentarnych korytarzach, wynikało, że obawiano się wizerunkowej katastrofy. Liczenie szabel pokazało, że ten kandydat nie tylko zajmie ostatnie, czwarte miejsce w głosowaniu, ale że może nawet otrzymać mniej głosów, niż liczy grupa polityczna, do której należy. To by oznaczało, że nie poparli go “swoi” – polityczni sojusznicy. Oczywiście wycofanie się mogło też być wykorzystane do dalszych negocjacji Konserwatystów w sprawie kolejnych funkcji. Gdy się bowiem okazało, że tu będzie porażka, można było ogłosić, że w tej sytuacji EKR poprze kandydatkę chadeków, czyli panią Metsolę, ale potem liczą na poparcie ich kandydata na funkcję wiceprzewodniczącego Parlamentu. Tu jednak okazało się, że będzie łatwiej o takie poparcie, ale musi to być kandydat z innej partii niż PiS…
Wtedy grupa wystawiła Robertsa Zīle, łotewskiego ekonomistę i polityka, posła na Sejm, ministra w kilku gabinetach, a od początku członkostwa Łotwy w Unii, czyli od 2004 roku posła do Parlamentu Europejskiego. Bez problemu ten kandydat przeszedł, dostał spore poparcie, bo głosowało na niego 403 posłów na 698. Mieliśmy zatem swoistą powtórkę wydarzeń sprzed 2,5 roku. Wtedy PiS wystawił na wiceprzewodniczącego Parlamentu prof. Zdzisława Krasnodębskiego. Nie zdobył poparcia, a co za tym poszło EKR nie miał swojego przedstawiciela we władzach instytucji. Wtedy też nie powiodła się kilkukrotna próba objęcia przez byłą premier Beatę Szydło funkcji przewodniczącej Komisji Zatrudnienia i Spraw Społecznych. Komentująca to wówczas posłanka z Holandii, socjalistka Agnes Jongerius powiedziała wprost: “Myślę, że jeśli Prawo i Sprawiedliwości zaproponuje innego kandydata na stanowisko szefa komisji zatrudnienia PE, wynik głosowania będzie taki sam, jak w przypadku byłej premier Beaty Szydło.”
Był to jasny sygnał, że nie chodzi o kandydata z grupy EKR, ale konkretnie z PiS-u. To się zresztą potwierdziło, bo gdy Konserwatyści ostatecznie zaproponowali na to stanowisko koleżankę ze Słowacji, Lucię Ďuriš Nicholsonovą, to została wybrana bez problemu! Zaczęto wtedy używać – przyznaję dość kontrowersyjnego terminu: “kordon sanitarny”. Wrócił do niego w rozmowie ze mną prof. Karol Karski, który kandydował na funkcję kwestora. To czysto administracyjna funkcja, związana np. z takimi sprawami, jak wyrażanie zgody na organizację przez posła wystawy gdzieś na parlamentarnych korytarzach albo zorganizowanie palarni w barku dla dziennikarzy. Zero polityki. A jednak kandydat PiS-u i w rywalizacji o tę funkcję przegrał, mając nawet poparcie ze strony polskich posłów z opozycji, właśnie z powodu owego “kordonu”.
Innym dowodem na to, że polityka decyduje o szansach kandydata, a nie on sam, była spektakularna porażka w wyborach na wiceprzewodniczącą Parlamentu Lívii Járóki, posłanki z Węgier należącej do rządzącej partii FIDESZ. Kiedy Wiktor Orban zaczynał swoje rządy w 2010 roku, a jego partia była częścią Europejskiej Partii Ludowej, węgierscy posłowie z FIDESZ zajmowali wysokie stanowiska w Parlamencie, przewodzili ważnym komisjom, otrzymywali prestiżowe projekty legislacyjne do prowadzenia. Livia Járóka wtedy bez problemu zdobyła funkcję wiceprzewodniczącej Parlamentu, a dodatkowo zjednała serca posłów za prowadzoną z wielką determinacją walkę o prawa Romów, sama będąc jedyną w tym gronie reprezentantką romskiej społeczności. Minęło kilka lat, Wiktor Orban zaczął wojować z Unią Europejską, łamać reguły państwa prawa, niszczyć wolne media. Wyprowadził swoją partię po serii skandali i konfliktów z grupy chadeków, zostawiając swoich posłów w gronie tzw. NI, czyli niezrzeszonych. I oto ta sama Livia Járóka, dobrze znana posłom i kiedyś bardzo ceniona dostała w walce o fotel wiceprzewodniczącej w ubiegłą środę najgorszy wynik!
Potwierdzeniem, że to tak działa, była kolejna decyzja Parlamentu podjęta w czwartek rano wobec przedstawiciela z Polski. Posłowie po raz drugi odrzucili kandydaturę Marka Opioły na członka Europejskiego Trybunału Obrachunkowego. To także polityk PiS-u, poseł na Sejm poprzedniej kadencji, podczas której pełnił ważną funkcję przewodniczącego komisji ds. służb specjalnych. Potem był wiceprezesem NIK-u, a po odejściu z Europejskiego Trybunału Obrachunkowego Janusza Wojciechowskiego, który został komisarzem ds. rolnictwa, Marek Opioła go zastąpił na początku 2021 roku. Wtedy też nie dostał poparcia Parlamentu, ale ponieważ posłowie tylko wydają nieobligatoryjną opinię dla Rady Unii Europejskiej, mógł w ETO zacząć pracę. Warto jednak zobaczyć wyniki głosowania w tej sprawie w minionym tygodniu: 534 posłów rekomendowało Radzie, by ta nie przedłużała kadencji polskiego członka ETO, 151 było za przedłużeniem, a 9 wstrzymało się od głosu. Zobaczmy natomiast, jak głosowano w sprawie rekomendacji dla innych kandydatów: pozytywnie zaopiniowano przedłużenie mandatów czeskiego członka ETO Jana Gregora (656 głosów za, 22 przeciw i 16 wstrzymujących się) oraz łotewskiego członka Mihailsa Kozlovsa (630 głosów za, 45 przeciw i 19 wstrzymujących się). Jak widzimy, dostali poparcie ogromnej większości.
Do zestawu tych “spraw kadrowych” należy także dołożyć dość burzliwą dyskusję w europejskich mediach o kandydaturze ambasadora Polski przy UE Andrzeja Sadosia na stanowisko w Komisji Europejskiej najwyższego urzędnika w departamencie Dyrekcja Generalna ds. Europejskiej Polityki Sąsiedztwa i Negocjacji w sprawie Rozszerzenia (DG NEAR). Jak pisał wpływowy portal Politico.eu: „kandydatura Sadosia wywołała reakcję dyplomatów i urzędników, którzy obawiają się, że departament zajmujący się sąsiadami bloku (UE) stanie się bastionem antyliberalizmu w Komisji Europejskiej”. Sam pan ambasador odmówił potwierdzenia lub zaprzeczenia, że jest kandydatem na stanowisko. Jednak podkreślił, że ambasadorzy często znajdują pracę po upływie kadencji w Brukseli, a Polska jest niedoreprezentowana na wyższych stanowiskach w instytucjach europejskich. Niestety nie powiedział, dlaczego tak się dzieje.
Wszystko to dowodzi, że wstawanie z kolan nie daje gwarancji uznania i szacunku. Problem w tym, że to nie tylko o szacunek chodzi. W Unii Europejskiej wszystko trzeba załatwić, wynegocjować, zdobyć partnerów i należeć do wpływowej rodziny politycznej. Wtedy Unia nic nie narzuca, nie nakazuje, nie wstrzymuje pieniędzy, nie uruchamia procedur, a Trybunał Sprawiedliwości UE nie nakłada kar. Inaczej się gra, jak Polacy zajmują wysokie stanowiska, a przecież mieliśmy Jerzego Buzka na czele Parlamentu Europejskiego, a potem Donalda Tuska na czele Rady Europejskiej. Mieliśmy wpływowych urzędników na dyrektorskich stanowiskach, by wymienić tylko Jerzego Plewę, b. dyrektora generalnego w Komisji Europejskiej ds. rolnictwa, Jana Truszczyńskiego, b. dyrektora generalnego ds. edukacji i kultury UE, czy Jarosława Pietrasa, b. dyrektora generalnego TREE zajmującej się kwestiami transportu, energii, telekomunikacji, ochrony środowiska, klimatu, edukacji, kultury w Radzie Unii Europejskiej. Dzisiaj natomiast – jak mówi pan ambasador Sadoś – “Polska jest niedoreprezentowana na wyższych stanowiskach w instytucjach europejskich”.
Tymczasem wkrótce będą rozstrzygały się losy superważnych projektów, żeby wspomnieć rewolucję cyfrową, ale przede wszystkim pakiet klimatyczny, słynny już Fit for 55. Jest w nim rzeczywiście bardzo wiele pomysłów, które mogą bardzo negatywnie wpłynąć na konkurencyjność naszej gospodarki. W wielu państwach pakiet rodzi niepokój, a w Parlamencie Europejskim, w którym posłowie dokonują szczegółowej obróbki projektu, już powstają różnego rodzaje koalicje do zmiany konkretnych zapisów. Rzecznik polskiego rządu Piotr Müller zapewnia, że „budujemy koalicję państw, które sprzeciwiają się niektórym rozwiązaniom pakietu”, ale czy to rzeczywiście przełoży się na skuteczne działanie, to nie byłbym pewien, widząc, jak izolowani są przedstawiciele obozu władzy. A na zmianę tej sytuacji się nie zanosi, bo nawet jak dojdzie do względnego uspokojenia w relacjach rządu z instytucjami unijnymi, to zaraz któryś z reprezentantów obozu władzy wyskoczy z kolejnym antyunijnym pomysłem, znowu kogoś obrazi i będzie przekonywał, że brukselscy biurokraci atakują suwerenne, dumne państwo.
Skutki tych działań znamy: za chwilę koniec stycznia i dalej cisza, jeśli chodzi o zatwierdzenie naszego Krajowego Planu Odbudowy. Komisja Europejska już oficjalnie mówi o ściągnięciu z polskiej puli pieniędzy z budżetu UE z powodu niepłacenia nałożonych przez TSUE kar (za Turów i Izbę Dyscyplinarną). Podczas środowej debaty w Parlamencie Europejskim z prezydentem Marconem przedstawicielka drugiej siły w tej izbie, Iratxe García Pérez powiedziała wprost: ani jednego euro dla Polski i Węgier, dopóki rządy tych państw nie wrócą na ścieżkę praworządności. A Manfred Weber, lider największej grupy czyli chadeków apelował, by prezydencja francuska zrobiła coś w końcu ze ślimaczącą się w Radzie procedurą “naruszeniową” wobec tych państw z art. 7. Wszystko wskazuje też na to, że i w tym parlamencie powstanie komisja śledcza ds. podsłuchów przy użyciu Pegasusa w Polsce i na Węgrzech. Są to sygnały świadczące o tym, że niczego dobrego w najbliższym czasie „na odcinku europejskim” nie możemy się spodziewać. Niestety.
Maciej Zakrocki