13 grudnia 2002 roku, tuż przed 19.30. W dosłownie pękającej małej sali prasowej w Bella Center w Kopenhadze, za stołem pełnym mikrofonów z logotypami stacji radiowych i telewizyjnych zasiadł premier Leszek Miller i jego najbliżsi współpracownicy: Włodzimierz Cimoszewicz, Marek Pol, Grzegorz Kołodko, Danuta Hübner, Jarosław Kalinowski. Premier, przejętym głosem zaczął: „Szanowni Państwo. Drodzy Polacy. Mam dla państwa dobrą wiadomość. Po całodziennych, trudnych i momentami niezwykle dramatycznych negocjacjach wszystkie postulaty, z jakimi przyjechaliśmy do Kopenhagi zostały przyjęte. Pozwoliło mi to oświadczyć w imieniu polskiego rządu, że przyjmujemy warunki naszego członkostwa w Unii Europejskiej”.
Zapowiedź kłopotów
Miałem okazję być w tej sali przygotowując reportaż dla TVP ze szczytu Rady Europejskiej w Kopenhadze. Doskonale pamiętam podniosłość tej chwili, radość, wzruszenie i poczucie wielkiej ulgi, bo to, co się działo od wieczora 12 grudnia w centrum konferencyjnym Bella Center i hotelu, w którym ulokowana była polska delegacja, zasługuje na miano znakomitego thrillera politycznego. Przez blisko 24 godziny panowała poważna obawa, że po tylu latach starań o członkostwo w Unii, o realizację marzeń milionów Polaków, na ostatniej prostej to się nie uda, a przynajmniej odsunie na kolejne lata.
Przyleciałem do Kopenhagi wieczorem 12 grudnia rządowym TU-154M wraz z grupą dziennikarzy, operatorów i fotoreporterów. Zaraz po przylocie okazało się, że po 20.00 ma być konferencja prasowa Andersa Fogh Rasmussena premiera Danii, gospodarza szczytu, szefa prezydencji czyli wtedy przejściowego szefa Rady Europejskiej i szefa Komisji Europejskiej Romano Prodiego. I od razu zimny prysznic. Rasmussen mówi, że dotarły do niego informacje, jakoby rząd polski przyjechał do Kopenhagi na negocjacje. Tymczasem czas na rozmowy się już skończył – to ma być historyczny szczyt, na którym uroczyście zostanie oznajmione, że sukcesem zakończono proces negocjacyjny Unii Europejskiej z dziesięcioma nowymi państwami-kandydatami. Potem obiad u królowej i… do widzenia. Żadnych negocjacji.
Va banque
Doskonale wiedziałem, że rząd Leszka Millera ma inny plan. Kilku spraw nie udało się załatwić w procesie negocjacyjnym, bo zwyczajnie z drugiej strony był zbyt wielki opór. Uznano, że jak wszyscy będą „pod ścianą”, gdy każdemu będzie zależało na końcowym sukcesie, to łatwiej te niezałatwione sprawy się załatwi. Premier zwołał coś w rodzaju posiedzenia rządu, podczas którego w burzliwej dyskusji ustalono ostateczną listę postulatów, które rano miał położyć na stole duńskiego premiera. Dokładnie pięć postulatów: dodatkowy miliard euro, który miał uchronić polski budżet przed załamaniem, dużo wyższa od proponowanej kwota mleczna, wyższy limit dopłat bezpośrednich dla rolników, 7-mio procentowa stawka VAT na mieszkania, uznanie kwalifikacji zawodowych naszych pielęgniarek po liceach zawodowych.
Rano – jak wspominał potem w rozmowie ze mną premier Miller – wyglądało to tak: „Zapadła cisza, wszyscy bezradnie patrzyli na siebie i wtedy ja powiedziałem, że jak nie wiadomo co robić, to najlepiej …. ogłosić przerwę. Zaproponowałem, by pan Rasmussen poszedł do swoich kolegów z 15-tki, którzy czekali piętro niżej i powiedział im, jakie jest nasze stanowisko. Zaproponowałem także, byśmy ponownie się spotkali za dwie godziny. No i duński premier z wahaniem, bez entuzjazmu powiedział: „no dobrze, to za dwie godziny się spotykamy”! To już był pierwszy sukces, bo zgoda Rasmussena na przerwę oznaczała, że jednak jakieś rozmowy będą i szczyt nie jest zerwany.
Negocjacje dwustronne
Tę przerwę polska delegacja postanowiła wykorzystać na rozmowy dwustronne z politykami europejskiej lewicy, z którymi z oczywistych powodów rząd Leszka Millera miał bliższe relacje. Pierwszym rozmówcą był premier Szwecji Goran Persson. I tu znowu fragment z mojej rozmowy z premierem Millerem: „Goran, Rasmussen odmawia negocjacji. Nie dziw mu się” – powiedział Szwed. „Sami go poprosiliśmy, żeby schował sakiewkę do kieszeni. Ale zobaczę co się da zrobić”. Następny był kanclerz Niemiec Gerhard Schröder, który powiedział, że Duńczyk jest zdegustowany naszą postawą, ale dodał: „powiedziałem mu, że trzeba ci pomóc. Realną ideą jest przesunięcie jednego miliarda euro z funduszy strukturalnych, które mieliście wykorzystać w 2007 roku. Żadnych dodatkowych pieniędzy nie będzie! Tylko mam prośbę: oficjalnie możesz się o tym dowiedzieć tylko od samego Rasmussena”.
W rozmowach z kolei z premierem Wielkiej Brytanii, Tony Blaire’em Leszek Miller tłumaczył niuanse polskiej polityki i realia koalicyjnego rządu z PSL-em. Wyjaśniał, że musi uzyskać więcej na rolnictwo, bo inaczej Jarosław Kalinowski będzie zmuszony do wyjścia z koalicji, doprowadzi to do upadku rządu, kryzysu politycznego w okresie, kiedy trzeba będzie przygotowywać referendum akcesyjne. Bez poparcia PSL-u czyli dużej części wsi, większość Polaków w referendum powie „nie” członkostwu w Unii Europejskiej.
Kwota mleczna
To wszystko zaczęło przynosić efekty. Do kompromisu było coraz bliżej, ale zatkało się na … kwocie mlecznej. W Unii funkcjonowały takie „kwoty”, czyli limity, które miały regulować rynek, aby nie występowały „górki”, które tworzyły zbyt dużą podaż, a co za tym idzie spadek cen. Na dodatek w tym przypadku były dwie kwoty mleczne: jedna dotyczyła produkcji dla mleczarni, druga tej ilości mleka, którą rolnik dostarczał na rynek z pominięciem mleczarni. W krajach Piętnastki oczywiście znacznie wyższe kwoty przyznawano na produkcję dla mleczarni, ale w większości państw kandydujących wraz z Polską do Unii, te proporcje były wyraźnie inne. U nas było dużo małych gospodarstw, w których rolnicy mieli 2-3 krowy i oni sprzedawali mleko bezpośrednio konsumentom. Dlatego nam zależało, by uwzględnić w negocjacjach tę specyfikę i proporcję między mlekiem do mleczarni i do bezpośredniego odbiorcy. Jarosław Kalinowski żądał 8,5 mln ton kwoty do sprzedaży hurtowej i ani kropli mniej.
Tak to potem wspominał w rozmowie ze mną: „Wyszedł do mnie szef KE Romano Prodi i mówi, że 7 mln i pół. A ja, że nie. L. Miller nie wyszedł do mnie, gdy pojawiła się propozycja, że 8 mln ton, tylko znowu Prodi. Sądził, że w końcu pęknę. A ja: „8 i pół”. Prodi pokręcił głową i wrócił. Wtedy wyszedł do mnie premier Miller i zaczęły się telefony, szukanie, kto mnie przekona. (…) L. Miller mnie poprosił i raz jeszcze powtórzył, że musi kończyć negocjacje. Pyta mnie, co powiesz w kraju? A ja, że nie wyrażam zgody, by karać polskie rolnictwo, za to, że jako jedyne w tym obozie, nie dało się „skołchozować”. Wiem, jakie pojawią się możliwości i jaka będzie tragedia dla całego sektora mlecznego, gdy odpuszczę. Nie wyrażam zgody! A L. Miller: „no dobra, wrócimy do kraju i co wtedy? Co z koalicją”. A ja: „Wygląda na to, że jej nie będzie!”. I to był koniec rozmowy. L. Miller poszedł do szefów 15-tki i wyjaśnił im, że on jest gotów podpisać się pod ośmioma milionami, ale to oznacza koniec koalicji, a bez PSL w rządzie nie wiadomo, jaki będzie wynik referendum. I wtedy oni powiedzieli: no dobra, macie te 8 i pół!
Szczęśliwy finał
I tak to się skończyło, choć muszę przyznać, że ta krótka relacja nie oddaje poziomu emocji, jaki towarzyszył wszystkim tego dnia w Bella Center. Także nam dziennikarzom z Polski, bo najpierw koledzy z innych państw z ciekawością się nam przyglądali, potem dopytywali o co chodzi naszemu
rządowi, a potem byli poirytowani. Jak można być tak nieodpowiedzialnym, by los członkostwa całej Polski w Unii uzależnić od głosu hodowców krów i paru ton mleka! Nie rozumieli niuansów sytuacji wewnętrznej, siły Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony, które bardziej lub mniej otwarcie namawiały do odrzucenia członkostwa we Wspólnocie. Po paru miesiącach okazało się, że warto było zagrać va banque, bo ciągle większościowy rząd mógł rozpocząć skuteczną kampanię referendalną wspartą przez Kancelarię Prezydenta RP, organizacje pozarządowe, społeczeństwo obywatelskie. To dzięki tym wszystkim podmiotom, także stanowisku papieża Jana Pawła II w referendum za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej głosowało 77,45%, przeciwko – 22,55% przy frekwencji 58.55%.
Dlaczego warto do tego dzisiaj wrócić?
Przede wszystkim mamy 20-tą rocznicę tego historycznego wydarzenia. Już wtedy wielu komentatorów zwracało uwagę, że 13 grudnia w naszych dziejach dostaje drugą, jakże ważną, inną konotację. Było to dodatkowo symboliczne, bo przecież część ówczesnej ekipy rządzącej stanowiły osoby związane z poprzednim reżimem. Dowodzili po raz kolejny, że nie tylko docenili wartość przemian w naszym kraju w 1989 roku, ale że są gotowi z determinacją działać na rzecz ich utrwalenia. We wspomnianym przemówieniu na koniec szczytu premier Leszek Miller podkreślił: „dzisiaj jesteśmy świadkami wzruszającego zdarzenia: od polskiej Solidarności, która wywalczył demokrację i wolność w Europie Środkowej i Wschodniej, do prawdziwej solidarności europejskiej i solidarności Europejczyków”.
Sam przebieg szczytu dowodzi, jak toczy się negocjacje w gronie partnerów, a nie wrogów. Jak szanuje się argumenty stron, jak prowadzi do kompromisowego rozwiązania. Wreszcie jak ważne są relacje bezpośrednie polityków, wielogodzinne rozmowy w różnych, czasem niemal prywatnych warunkach, które budują relacje, zaufanie i szacunek. Gdyby nie Goran, Gerhard czy Tony, premierowi nie udałoby się osiągnąć sukcesu. A gdyby ich obrażał, mówił, że chcą nas skolonizować, odebrać suwerenność, etc.?
I jeszcze jedna refleksja: w całym procesie negocjacji mieliśmy do „zamknięcia” 29 rozdziałów. 24-ty odnosił się do wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Rozmowy na ten temat trwały dwa lata, ale w ogóle nie dotyczyły wątpliwości, czy jesteśmy państwem praworządnym! Mieliśmy jedynie spełnić warunki wynikające z układu z Schengen, a wiec związane z ochroną granic, wzmocnić prawo by sprawniej walczyć z praniem brudnych pieniędzy, przyjąć Nowy Krajowy Program Przeciwdziałania Narkomanii, przyjąć do naszego systemu prawnego normy dotyczące nielegalnych imigrantów i pracowników, fałszerstw i korupcji. Tyle. Kiedy spytałem niedawno dra Jarosława Pietrasa, jednej z ważniejszych postaci w polskiej drodze do UE, czemu nie było żadnych negocjacji w obszarze praworządności, odpowiedział, że nie było potrzeby. Do Unii może wstąpić tylko kraj praworządny! To czy zatem dzisiaj zostalibyśmy przyjęci? „Nie!” – odpowiedział. „Musielibyśmy najpierw nasz system naprawić”…
(fragmenty rozmówi z premierem Leszkiem Millerem i Jarosławem Kalinowskim pochodzą z mojej książki: „Przepustka do Europy z 2014 roku)
Maciej Zakrocki